Wildspitze to moja pierwsza wielka góra, choć muszę powiedzieć, że każdy szczyt traktuję jako pierwszy i każdy traktuję jako największy. Może trochę w przenośni, ale tu raczej chodzi o to, że każda góra i każda wyprawa jest dla mnie tak samo ważna.
Ale wracając do Wildspitze.
„Szczyt znajduje się w Austrii w kraju związkowym Tyrol. Góra ma dwa wierzchołki – południowy, najwyższy o wysokości 3768 m n.p.m. (skalisty wierzchołek, na którym znajduje się metalowy krzyż około 4-metrowej wysokości), oraz niższy, północny, o wysokości około 3760 m n.p.m. (dawniej wyższym wierzchołkiem był właśnie wierzchołek północny, jednak ocieplenie klimatu powoduje topnienie pokrywy śnieżnej na nim i systematyczne zmniejszanie się jego wysokości).”
tekst zaczerpnięty z Wikipedia, https://pl.wikipedia.org/wiki/Wildspitze
Tak więc, Wildspitze, góra ciężka, wymagająca dużych umiejętności, o co zresztą upomniała się przy zejściu. Tu znów i po raz kolejny dziękuję Grześkowi Gąsce i Jarkowi Dejnece za wspaniałą asekurację.
Choć na relacjach, które możemy znaleźć w sieci, koledzy opisują to wejście jako łatwe – zdarzają się też wejścia samotne, to po spotkaniu z górą muszę powiedzieć, że łatwo nie było. My zdecydowaliśmy się podzielić tę drogę na dwa etapy, etap pierwszy droga z dołu od parkingu w Vent do Breslau Hutte, schronisko na 2800 m n.p.m., etap drugi – atak na szczyt na drugi dzień o 6 rano.
Wildspitze daje nam wszelkie elementy wspinaczki wysokogórskiej, dużo lodu na stromej ścianie i agresywne podejścia. Już samo to, że w naszym zespole mieliśmy pięcioro doświadczonych alpinistów, a dwoje z naszej grupy wolało zostać na dole pod ścianą, świadczy o tym, że nie jest to łatwe zadanie. Okazuje się, że nie zawsze pokonuje nas sama góra, czasem wysokość na jakiej jesteśmy, czasem zdrowie fizyczne nie pozwala dalej walczyć, a bywa i tak, że to nasza głowa mówi kategoryczne nie. Dlatego na ataku szczytowym ostatecznie zostaliśmy w trójkę.
Góra i okolica od samego startu rano, w dzień atakowania szczytu, raczyła nas pięknymi widokami, pogoda była łaskawa. Po długim podejściu pod ścianę zazbroiliśmy się w raki i ruszyliśmy na ścianę lodowca. Sforsowanie jej zajęło nam około godziny, z czego dużo czasu zabrało nam przygotowanie asekuracji, powiązanie lin i ustalenie planu wejścia. Kolejnym etapem była ferrata nad ścianą, na moje oko jakieś 150 m do 200 m skały, z dobrze przygotowaną żelazną drogą. Stanowiska były raczej łatwe, a ścieżka bez większej ekspozycji. Tu zaliczyliśmy mijankę z kolegami z Czech w drodze na górę i z koleżanką z Polski przy schodzeniu w dół. Droga przez ferratę zajęła nam około 30 minut. Mimo swojej stromizny i ostrej ścieżki do góry, przeszliśmy ferratę spokojnie, bez wiatru. Przy dobrej pogodzie szło się nam trochę lżej i na pewno sprawnie
Za ferratą mieliśmy już “tylko” drogę na szczyt po lodzie, niestety pogoda powoli mówiła nam, że zaraz dowiemy się kto tu rządzi – Grześ załapał pierwszy, że zostało nam może pół godziny, max godzina, żeby zdążyć na szczyt i zobaczyć panoramę alp bez chmur i mgły, więc gnaliśmy jak szaleni, co jest oczywiście pewnym żartem na tej wysokości :). Niestety jak zawsze to góra i pogoda wygrały. Na szczyt zostało nam – “kawałeczek”, który przy nowej sytuacji pogodowej zmienił się w “kawał”. Pod szczytem mieliśmy jeszcze ostatnie wyzwanie – góra rzuciła nam tu ostatnią kłodę pod nasze zmęczone już nogi. Wejście na grań do szczytu – jakieś 70 może 100 metrów skał, ostro pod górę z jednym mocno eksponowanym miejscem. Nie ukrywam, że w relacjach z innych wypraw na Youtube widziałem to miejsce i był to ten punkt drogi, którego najbardziej się obawiałem, nie tak przy wejściu, jak przy zejściu. Obawy zresztą okazały się słuszne – garb, przez który trzeba się tam przedostać dla alpinisty moich rozmiarów, dodatkowo mającego na sobie plecak, jest wyzwaniem. Ale co zrobić? Trzeba iść. W końcu szczyt już widać, więc sami wiecie… samo się nie przejdzie 🙂 Jakby było mało stresu, to przed garbem Jaro złamał jednego raka. Zameldował mi to z dołu przed moim pierwszym krokiem na garb i zrobiło się niewesoło, bo już po głowie chodziło mi, że zejście w dół będzie przez to bardzo utrudnione. Ale najpierw trzeba się było jeszcze dostać na samą górę, żeby myśleć o powrocie.
A dalej na naszej drodze był już tylko szczyt. Mimo ekstremalnie słabej pogody, a tym samym braku perspektyw na fotki dla kolegów, to co czułem po stanięciu na szczycie jest nie do opisania. Pewno jest tak, że każdy z nas ma swoje odczucia na wyjątkowe okazje, moje trudno tu opisywać – po prostu byłem szczęśliwym gostkiem na szczycie górki.
Cóż, góra nie pozwoliła nam na urządzanie pikniku na szczycie, więc szybko zbieraliśmy się na dół. Okazało się, że może nie będzie tak źle, bo w plecaku szturmowym Jara były raki Gośki, która została na dole, więc złamany rak nie utrudni nam jednak drogi w dół. Choć pogoda nie była łaskawa na szczycie, to im niżej, tym bardziej się poprawiała. Zejście szło nam szybko, choć nie bez przygód :). Ponownie z tego miejsca dziękuję Grześkowi i Jarkowi za pewną rękę przy asekuracji 🙂 dobrze jest mieć takich partnerów powyżej i poniżej, w czasie kiedy ktoś popełni błąd i zacznie „jechać” po ścianie… Po pokonaniu ściany lodowca, zjedliśmy wszystko co mieliśmy do zjedzenia i zebraliśmy się do Breslau Hutte, godzina w schronie wystarczyła nam na dopakowanie się i w drogę. Na dół, na parking dotarliśmy szczęśliwie po 11 godzinach od porannego startu na atak szczytowy.
Podsumowując, wyprawa udana, a dla mnie szczególnie świetna. W trakcie jej trwania uzyskałem dużo nowych. dobrych rad, dzięki dzieleniu się przez doświadczonych kolegów swoimi przeżyciami górskimi. I jak to zwykle w tym kręgu bywa, już myślimy co dalej… 🙂